Ktokolwiek czytał kiedyś Złomnik z pewnością pamięta czerwone Casalini Sulky. Sam zobaczyłem tego typu wynalazek pierwszy raz właśnie tam i postanowiłem, że kiedyś muszę sobie coś takiego kupić. Zresztą sama idea mikrosamochodu trafia idealnie w moje gusta. Mijały lata, aż wreszcie mając miejsce (a przynajmniej tak mi się wydawało) postanowiłem coś takiego znaleźć.
W oko wpadł mi Ligier Optima. Popularniejszy w naszych stronach (o ile można tak powiedzieć). Egzemplarz mocno wybrakowany, ale miał być raczej nośnikiem pomysłów niż fabrycznym ideałem. No i kosztował tylko cztery stówy, więc znacznie mniej niż wartość części, które w nim były. O ile ktokolwiek by je chciał kupić...
Jak widać nędza i rozpacz. Lampy tylne to Golf 1, przód - Fiesta 2. Brak przedniej szyby i klapy skierował mnie w stronę kabrioletu i kiedyś chętnie tą wizję zrealizuję. Nie teraz, bo parę miesięcy później...
Kupiłem drugiego
Tym razem znacznie mniej zdekompletowany, komplet polskich papierów. Model o oczko starszy: Ligier JS12 (zwany też "serie 7", spróbujcie znaleźć jakiekolwiek informacje o nim
), w przeciwieństwie do Optimy ma silnik z tyłu i napędzane koła tylne.
Ale nie ma róży bez kolców. Przez pewien czas musiał robić za klatkę na króliki, kurnik i zbiornik na nadmiar błota z podwórka (załóżmy, że to było błoto, dobrze?). Całe wnętrze było do wyprucia, fotele mimo prania wyglądają strasznie. Ale to akurat nie jest jakiś wielki problem, łatwo da się to odtworzyć, a fotele ze 126p powinny być w sam raz.
W trakcie pozbywania się źródeł smrodu:
Gorzej, że nasi już tu byli. Któryś z poprzednich właścicieli uznał oryginalny silnik 50ccm za zbyt słaby i wstawił tu 107ccm z quada. Jednocześnie została oryginalna przekładnia i patologiczny wręcz napęd na jedno tylne koło (patent fabryczny!). A żeby było jeszcze ciekawiej, jest to koło prawe, więc niedociążone, bo woźnica siedzi z lewej. Kwestię estetyczną tej przeróbki pozwolę sobie pozostawić bez komentarza. Zresztą nie ma w słowniku ludzi kulturalnych słów, które mogłyby dostatecznie obelżywie określić to co i jak zostało tu zrobione.
Zwracam jedynie uwagę na wspawany w ramę kawałek ogniwa łańcucha, mówiący chyba sam za siebie...
Choć przyznać się muszę, że był to dla mnie nawet plus. Sam planowałem zrobić coś takiego, a sprawny oryginał szkoda byłoby mi demolować.
W zestawie był silnik, ale nie wiem czy choćby jedna śrubka z niego do czegokolwiek się jeszcze nadaje. Zakupiłem więc nowy i założyłem na miejsce. Ogarnąłem mniej więcej mechanikę, doprowadziłem do ładu elektrykę (nadal mam koszmary). Czerwony dawca przydał się już na tym etapie, bo dostałem razem z nim m.in. trzy silniczki do wycieraczek.
W trakcie prac:
Pojazd dla ludzi samodzielnych. Sam podnoszę, sam podpieram, sam naprawiam. Wymieniając łożysko w tylnej piaście nawet nie używałem lewarka
Pierwsze metry przejechane po podwórku były niesamowite. Niestety cała radość została zabita, gdy przekroczyłem prędkość dźwięku, osiągając 1 mach. A przynajmniej to sugerował otaczający mnie ryk silnika i wrażenie, że wszystko się zaraz rozleci. W rzeczywistości jechałem wtedy jakieś 20, góra 25... nie, nie mil. Kilometrów na godzinę.
Katastrofa. W tym momencie mogłem rzucić całość w diabły, kombinować z przełożeniami i ucywilizowaniem całej przeróbki, albo wpaść na jakiś nienormalny pomysł, który pochłonie jeszcze więcej pieniędzy i czasu. Co obstawiacie?
Zawsze twierdziłem, że auta elektryczne w obecnej formie to absurd. Duże i ciężkie, a przez to prądożerne, kiedy tak naprawdę powinny być możliwie małe i lekkie, żeby mieścić się wszędzie i zużywać jak najmniej prądu. Prędkość 50-60km/h, zasięg 100km i konfiguracja 2+2 lub 2+bagaż całkowicie wystarczą na dojazdy do pracy, na zakupy czy kręcenie się wokół komina...
Czy zatem znajdę lepszego kandydata?
Postawiłem więc na prąd. Kupiłem dwa koła do skutera elektrycznego, sterowniki i manipulator nożny. Czeka mnie jeszcze wydatek najbardziej uderzający po kieszeni, czyli akumulator. Ale to już pod sam koniec, mam nadzieję, że złożenie niezbędnego minimum do jazdy i odłożenie odpowiedniej kwoty zbiegną się w czasie.
Aktualnie całość stoi znów rozebrana do prawie gołego laminatu. Kolejny przestój, ale jest choć czas na dokładne przemyślenia. Brak ciepłego miejsca do którego mogę wepchnąć to koromysło i kombinować też nie pomaga, że nie wspomnę o trwającym (i pochłaniającym sporą część wypłaty) remoncie samochodu. Ale poddawać się nie zamierzam. Wbrew pozorom do uruchomienia całości wiele nie trzeba, znacznie więcej pracy pochłonie doprowadzenie go do jakiegoś normalnego wyglądu.
Zobaczymy co z tego wyjdzie...