Witam!
Już dawno niczym się na forum nie chwaliłem, zatem najwyższa
pora to zmienić. Ale zacznijmy od początku. W sobotę postanowiłem
udać się w końcu po leżącego na jednym z warszawskich złomowisk Zenita.
Wpakowałem się na sklecone niedawno Widły i ruszyłem.
Niestety (lub, jak się zaraz okaże - stety) złapał mnie deszcz. Zjawisko te oczywiście nie jest niczym strasznym, ale przede mną był jeszcze kawałek
i akcję ratunkową postanowiłem odłożyć na kiedy indziej.
Szczęście w nieszczęściu, właśnie przejeżdżałem koło innego złomowiska, na którym nigdy, ale to przenigdy nic nie ma. Grzechem byłoby jednak na nie przy okazji nie zajrzeć, więc bez jakiś szczególnych nadziei wjechałem na plac. Wtem! O kontener stoi sobie oparty Flaming. Biorę dziada pod pachę i lecę do biura. Nawet jeszcze nie otworzyłem ust, żeby coś powiedzieć, a wprawne oko szefa już wyceniło moją zdobycz na całe 20 polskich złotych. Przytargałem go do domu i dokonałem oględzin. Więc za pięknie to już nie było w momencie, gdy pierwszy raz go zobaczyłem,
ale dopiero wtedy doszło do mnie, jaka to była padlina! Rower musiał stać latami na dworze robiąc za wątpliwej urody ozdobę ogrodową. Rdza była wszędzie, a nie widać jej było tylko dlatego, że rower był cały, ale to po prostu cały w mchu, a w szprychach były resztki jakiś roślinek. Do tego dochodzą braki dosyć istotnych elementów i romans z krawężnikiem. Ogółem mówiąc - brud, syf, kiła i mogiła.
Mimo kiepskich rokowań, prace ruszyły z kopyta i w niedzielę wieczorem
rower wyglądał już tak.
By pozyskać taki efekt dałem wspominane wcześniej 20zł za "bazę"
i dwa dni zabawy. Nie doinwestowałem nawet grosza, wszystkie części
walały się w garażu. Można? No pewnie, że można.
Prawda, że niezły?